Zapraszam do przeczytania wyjątkowego wywiadu, który jest podróżą do świata prawdziwego rzemiosła i naturalnych produktów tworzonych z pasją, cierpliwością i szacunkiem dla natury. To część cyklu poświęconego lokalnemu marketingowi i autentycznemu budowaniu marki, pokazującego, jak w czasach masowej produkcji można tworzyć coś unikalnego, zachowując tradycję i najwyższą jakość.
Historia Sznajderów to opowieść płynąca prosto z serca. To rodzina, która od ponad 60 lat kisi warzywa tak, jak robili to ich dziadkowie – ręcznie, naturalnie, bez kompromisów. W tym wywiadzie Emilia Sznajder zabiera nas do Doliny Baryczy, gdzie powstają kiszonki rzemieślnicze zgodne z filozofią slow food: tworzone lokalnie, sezonowo, z własnych upraw i bez zbędnych dodatków.
Poznasz drogę marki, która pokazuje, jak można budować autentyczny biznes w harmonii z naturą. Dowiesz się, jak rytm pór roku, zmienność pogody i cykle natury wpływają na prowadzenie gospodarstwa rolnego, a także jak ogromne znaczenie mają cierpliwość i pokora wobec żywiołów.
Sznajderowie prowadzą swoją firmę szczerze, uczciwie i z pełną otwartością. Stawiają na kiszenie tradycyjne, bez pasteryzacji i konserwantów, zachowując pełnię wartości odżywczych swoich produktów. Edukują konsumentów o idei zrównoważonego jedzenia, o świadomym wybieraniu zdrowych, lokalnych produktów, a także o tym, skąd pochodzą i jak są przetwarzane.
Ten artykuł to fascynująca wyprawa do miejsca, w którym prawdziwe historie i wartości stawiane są ponad wszystko i to one sprawiają, że Kiszonki Sznajderów tak bardzo różnią się od masowej produkcji.
Przygotuj się na lekturę, która zainspiruje, poruszy i wywoła uśmiech!
Od dębowych beczek do kiszonek rzemieślniczych. Jak tradycja, jakość i pasja tworzą wyjątkową tożsamość marki
Rozmowa z Emilią Sznajder, współwłaścicielką rodzinnej marki Kiszonki Sznajderów
Marta Sadowska (M.S.): Skąd wzięła się idea produkcji kiszonek rzemieślniczych? Czy marka Sznajder miała swój początek w rodzinnej tradycji, czy raczej była odpowiedzią na potrzeby rynku?
Emilia Sznajder (E.Sz.): Zdecydowanie z rodzinnej tradycji! Jesteśmy firmą rodzinną i działamy już ponad 60 lat. Po II wojnie światowej mój dziadek osiedlił się w Dolinie Baryczy, uciekając ze Stanisławowa na Kresach Wschodnich. Był stolarzem, tworzył piękne meble, ale zasłynął też z produkcji dębowych beczek – robił ich ponad 300 rocznie! Pewnego roku babcia powiedziała: „Mamy ogórki, mamy beczki… może zakwaśmy?” I tak narodziła się nasza tradycja.
Rok 1962 uznajemy za symboliczny początek naszej przygody z kiszeniem warzyw. Wtedy produkcja była już na tyle duża, że mogliśmy sprzedawać nasze kiszonki nie tylko na własne potrzeby, ale też dla innych klientów.
M.S.: Jakie wartości przyświecają Waszej pracy? Co chcielibyście, by klient czuł, kupując Wasze produkty?
E.Sz.: Nasze wartości to uczciwość, lokalność i szacunek do natury. Wszystko robimy sami – od uprawy warzyw po zakręcenie słoika. Dzięki temu mamy pełen nadzór nad jakością i możemy zagwarantować walory prozdrowotne naszych kiszonek.
Chcemy, by klient czuł, że sięga po prawdziwy, rodzinny produkt. Dlatego prowadzimy otwarte gospodarstwo – mówimy o wszystkim, zarówno o sukcesach, jak i o trudnościach. Jeśli pola zaleje deszcz, klienci się o tym dowiadują. Jeśli mamy wyjątkowo udane zbiory, też to pokazujemy.
M.S.: Na czym polega rzemiosło w Waszym podejściu do kiszenia? Co robicie inaczej niż masowi producenci?
E.Sz.: Rzemiosło to dla nas uważność na każdy etap powstawania produktu – od zasiewu po gotową kiszonkę. Nasze kulinarne wytwory różnią się od masowych produktów w kilku kluczowych aspektach:
- Własne uprawy
Sami uprawiamy warzywa na naszych polach, o które dbamy od ponad 60 lat. Zdrowa gleba to zdrowe warzywa, a to podstawa dobrych kiszonek.
- Naturalna fermentacja
Kisimy tygodniami, a nawet miesiącami. Nie używamy gotowych kultur bakterii ani konserwantów. Dzięki temu nasze kiszonki są żywe i bogate w naturalne probiotyki.
- Brak pasteryzacji
Nasze kiszonki nie są pasteryzowane, więc „żyją” – syczą, bulgoczą, czasem wycieka z nich solanka. To wymaga chłodniczego transportu i przechowywania, ale w zamian otrzymujemy produkt pełen wartości odżywczych.
- Sezonowość i polskie surowce
Kisimy raz w roku, tylko wtedy, gdy są naturalne zbiory. Nie sprowadzamy ogórków z Rumunii ani kapusty z Azerbejdżanu. Wszystko powstaje tu, lokalnie.
- Ekologia
Wycofaliśmy jednorazowy plastik. Kiszonki sprzedajemy w szkle i zwrotnych pojemnikach gastronomicznych.
- Bliskość z klientem
Można do nas przyjechać, zadzwonić, napisać, zobaczyć pola i proces produkcji. To nie jest anonimowa marka.
M.S.: Jakie znaczenie mają dla Was lokalne składniki i sezonowość? I czy trudno jest dziś produkować uczciwie, pozostając wiernym tym wartościom?
E.Sz.: Lokalność i sezonowość są dla nas absolutną podstawą. Jeśli mielibyśmy robić to inaczej, po prostu byśmy tego nie robili.
Wielu klientów pyta nas już w marcu: „Czy macie ogórki małosolne?” Odpowiadamy: nie – bo prawdziwe ogórki sieje się w drugiej połowie maja, a pierwsze małosolne są dopiero na początku wakacji. Moglibyśmy sprowadzać ogórki z zagranicy i zarabiać na tym krocie, ale nie chcemy iść na skróty.
Tak jest trudniej, bo wymaga to cierpliwości i pokory wobec natury. Bywa, że nasze pola niszczą deszcze, grad czy susza, ale zawsze wracamy do pracy, bo wierzymy, że uczciwe kiszeniem ma sens.
M.S.: Wasze produkty są znane z trwałości i naturalnych metod konserwacji. Jak tłumaczycie klientom różnicę między Waszą kiszonką a tą ze sklepu?
E.Sz.: Nasze kiszonki są „żywe” i wymagają opieki. Jeśli klient trzyma słoik w lodówce, dba, by kapusta była przykryta sokiem, produkt będzie trwały. Ale jeśli zostawimy go na słońcu – może się zepsuć w kilka godzin.
Dlatego tak mocno stawiamy na edukację. Wyjaśniamy różnice między naszymi kiszonkami a masowymi produktami:
- nasze są niepasteryzowane,
- nie mają konserwantów ani octu,
- zawierają żywe kultury bakterii probiotycznych,
- wymagają przechowywania w lodówce.
Współpracujemy też z lokalnymi sklepami, warzywniakami i punktami ze zdrową żywnością, gdzie sprzedawcy potrafią wyjaśnić klientom, czym nasze kiszonki różnią się od przemysłowych.
M.S.: Czy opowiadacie o swoich produktach bardziej przez smak, zdrowie, tradycję, czy relacje z klientami?
E.Sz.: Wielotorowo. Kiedy 10 lat temu dołączyłam do rodzinnego gospodarstwa, rynek kiszonek wyglądał zupełnie inaczej. Mój brat zastanawiał się nawet, czy nie zrezygnować z kiszenia i nie przejść na uprawę kukurydzy. Wtedy jednak przyszła moda na fermentację. W Stanach Zjednoczonych Sandor Katz wydał swoją kultową książkę „Sztuka fermentacji”, a w Polsce do trendu dołączył Aleksander Baron, publikując „Kiszonki i fermentacje”. To był moment przełomowy — szefowie kuchni zaczęli eksperymentować, kisić na potęgę i odkrywać na nowo tradycje, które przez lata były zapomniane.
Zaczęliśmy jeździć na targi, jarmarki i konkursy kulinarne – przez ponad 7 lat praktycznie każdy weekend spędzaliśmy w drodze. Organizowaliśmy degustacje, rozdawaliśmy próbki, rozmawialiśmy z klientami. Ludzie mówili: „Ostatnio jadłam taką kapustę 30 lat temu” albo „To smak mojej babci”. Te emocje budowały naszą markę.
Drugim filarem są media społecznościowe – prowadzę je osobiście, autentycznie, bez sztucznych klikbajtów. Nie gonimy za zasięgami, tylko pokazujemy prawdziwe życie rodzinnego gospodarstwa.
Trzecim elementem są media tradycyjne – współpracujemy z prasą i radiem. Występowaliśmy w różnych programach telewizyjnych, m.in. w „Pytaniu na śniadanie” oraz w serii „Rolnicy. Tak się żyje u nas na wsi”. Dzięki temu ludzie z całej Polski mogli nas poznać i dowiedzieć się więcej o naszej pracy.
M.S.: Czy w komunikacji stawiacie na edukację, np. pokazywanie procesu fermentacji i właściwości kiszonek? Jakie formy najlepiej się sprawdzają?
E.Sz.: Zdecydowanie tak. Edukacja to filar naszej komunikacji. Pokazujemy proces fermentacji, opowiadamy o wartościach zdrowotnych kiszonek i prowadzimy warsztaty kiszonkowe.
Nie boimy się dzielić wiedzą – wierzymy, że im więcej ludzi będzie kisić, tym lepiej dla wszystkich. To szansa na zdrowsze pokolenie i większy szacunek dla planety.
Duży nacisk kładziemy na edukację dzieci i młodzieży. Często odwiedzają nas szkoły – dla wielu dzieci to pierwszy kontakt z rolnictwem. Są zdziwione, że ogórki rosną na krzakach, marchewki w ziemi, a kapusta kiszona może być pyszna. To daje ogromną satysfakcję.
Najlepiej sprawdzają się warsztaty, degustacje, marketing szeptany i bezpośrednie rozmowy. Współpracujemy też z lokalnymi firmami i stacjami paliw, jak Pieprzyk, gdzie można kupić nasze produkty. To pozwala dotrzeć do nowych klientów i budować więź z konsumentami.
M.S.: Czy zauważacie zmianę świadomości konsumentów? Czy coraz więcej osób rozumie wartość kiszonek robionych „po staremu”?
E.Sz.: Tak, zdecydowanie zauważamy zmianę. To jest proces – krok po kroku. Najpierw ludzie uczą się jeść warzywa, później przekonują się do kiszonek, a w końcu potrafią odróżnić te prawdziwe, naturalne, robione tradycyjnie, od tych, które są jedynie ich imitacją.
Cieszy nas, że powstaje coraz więcej targów śniadaniowych, biobazarków i lokalnych ryneczków. Ludzie chcą poznawać producentów, kupować u źródła i rozumieją, że prawdziwa jakość rodzi się blisko ziemi.
Wciąż jednak pokutują stereotypy o rolnikach i tanie marketingowe hasła dużych sieci. Często spotykamy się z przekonaniem, że „polskie produkty” w supermarketach wspierają rolników – niestety to mit. Duże markety kupują tirami na międzynarodowych giełdach, a mały producent ginie w tej machinie.
Dlatego apelujemy: kupujcie lokalnie. Jeśli chcemy mieć dostęp do zdrowej, polskiej żywności przez kolejne pokolenia, musimy wspierać gospodarstwa rodzinne, lokalne sklepiki i warzywniaki. Bo gdy rolnicy znikną z rynku, stracimy nie tylko produkty, ale też całą wiedzę, tradycję i smak.
Cieszmy się, że mamy polską ziemię, dobre warzywa i świetne warunki do upraw. W wielu krajach, np. w USA, dobre warzywa są luksusem – tam kilogram ogórków potrafi kosztować 50 złotych, a ich jakość często pozostawia wiele do życzenia. Tym bardziej powinniśmy doceniać nasze zasoby i chronić lokalne rolnictwo.
M.S.: Jakie historie od klientów najbardziej zapadły Wam w pamięć? Czy ludzie wracają z pokoleniowymi wspomnieniami, np. „jak u babci”?
E.Sz.: Mamy ich mnóstwo – i te wzruszające, i te zabawne. Najbardziej kocham momenty, kiedy smak przenosi ludzi w czasie.
„Jak u babci” – smak, który cofa o 80 lat
Pamiętam starszą panią, która na naszym stoisku spróbowała kapusty i nagle rozpromieniła się, mówiąc z błyskiem w oku: „To smak mojej babci”. Zwłaszcza gdy mówimy o kapuście kiszonej w całych główkach. Dawniej w beczce kisiło się liście i wkładało jedną lub dwie głowy kapusty w całości. W okolicach Wielkanocy trafiało się na tę „łuskę” – wtedy były gołąbki w kiszonych liściach. Dla wielu seniorów to chwila wzruszenia, bo jeden kęs wystarcza, by cofnąć się pamięcią do smaków sprzed kilkudziesięciu lat.
96-letni uczestnik warsztatów
Takie powroty do przeszłości zdarzają się częściej, niż myślicie. Na nasze warsztaty przyjechał kiedyś pan w wieku… 96 lat! Najstarszy uczestnik, jakiego mieliśmy. Słuchał, pytał, dzielił się opowieściami ze swojego dzieciństwa. To był piękny, podnoszący na duchu dzień – jakby spotkały się trzy pokolenia w jednej przestrzeni, a wszystko połączył smak.
„Kiszonki uruchamiają…” – i dobrze!
Z drugiej strony mamy mnóstwo historii współczesnych. Często dzwonią klienci, podekscytowani i trochę zaskoczeni: „Czuję się lżej, trawienie ruszyło, mam energię!” Zawsze wtedy przypominamy: jeśli ktoś zaczyna przygodę z niepasteryzowanymi kiszonkami, warto robić to powoli i w domu. Organizm potrzebuje chwili, żeby przyzwyczaić się do żywych kultur bakterii. To nie uczulenie, tylko naturalna zmiana mikrobioty – dowód, że coś dobrego się dzieje.
Dzieci na polu kontra… Minecraft
Sporo radości dają nam też wycieczki szkolne. Dzieciaki były przekonane, że wykopywanie ziemniaków wygląda jak w Minecraftcie – wystarczy stuknąć kilofem i gotowe. Jeden chłopiec naprawdę o niego poprosił! U nas jednak trzeba było porządnie zakasać rękawy. Gdy wreszcie znalazł swojego pierwszego ziemniaka, pobiegł kilkadziesiąt metrów dalej, pewny, że następny też tam będzie. Wtedy wytłumaczyliśmy, że ziemniaki rosną w gniazdach, kilka obok siebie – w prawdziwym życiu jest trochę inaczej niż w grze. Było i dużo śmiechu, i nauki w jednym.
„Krowy większe od psów!”
Zdarzały się też inne perełki. Kiedyś przyjechała klasa, wysiadła z autobusu, spojrzała na nasze zwierzęta i wyszeptała: „Widzieliśmy krowy. Na żywo. One są większe od psów!” Z pozoru zabawne, ale dla nas to sygnał, jak bardzo potrzebna jest dziś edukacja przyrodnicza i kontakt z naturą.
Powrót po pięciu latach
Są też historie, które zostają w sercu na zawsze. Uczniowie ostatniej klasy szkoły podstawowej wybrali na swoją „pożegnalną” wycieczkę powtórkę naszych warsztatów sprzed pięciu lat. Przywieźli nawet stare, podpisane słoiki, w których kiedyś kisili kapustę. Znowu kisili, znowu kopali warzywa – jakby zamknęli pewien krąg. Dla mnie to były łzy wzruszenia i najpiękniejszy dowód, że to, co robimy, ma sens.
„Domowe kiszonki są… bezcenne”
Zdarza się, że klienci mówią: „Kapustę kupimy u Was, ale ogórki mamy od teściowej”. I bardzo dobrze! Nie konkurujemy z domowymi spiżarniami. Chcemy, żeby każdy znalazł coś dla siebie – najważniejsze, żeby jeść kiszone, bo w nich jest zaklęta tradycja i zdrowie.
Te wszystkie historie biorą się z naszej otwartości i bliskości. Kiedy budujesz prawdziwą relację, ludzie odpowiadają szczerością, wspomnieniami, a czasem nawet kawałkiem swojego życia. I to jest najpiękniejsza część tej pracy.
M.S.: Rozwój i przyszłość. Jak chcecie rozwijać markę, nie tracąc swojego rzemieślniczego charakteru? Czy planujecie nowe produkty albo nowe formy kontaktu z klientem?
E.Sz.: To dla nas absolutny cel: rozwijać się, ale nigdy nie tracić swojego rzemieślniczego charakteru.
Jeśli chodzi o produkty – nie chcemy kisić wszystkiego. Pytają nas: „A czy kisimy cytryny? Śledzie? Pędy sosny?” Odpowiadamy: nie. My kisimy tylko to, co wyrasta na naszych polach. Znamy się na ogórkach, kapuście, burakach, marchwi, selerze, czosnku, koperku i kalafiorze. To nasz świat i w tym czujemy się ekspertami.
Rozwijamy się raczej w stronę mieszanek i innowacji w obrębie naszych warzyw – np. robimy polskie kimchi z kapusty białej i czerwonej, z dodatkiem papryczki gochugaru. Bez sosów rybnych, bez pasteryzacji, bez octu – po prostu fermentacja, jaką znamy od dziadków.
Drugim kierunkiem są zakwasy – tłoczone soki z kiszonych warzyw. To nie woda po ogórkach, tylko 100% wyciśnięty sok z kiszonego warzywa. Robimy zakwasy z buraków, marchewki, selera, kapusty kiszonej, a nawet czerwonej kapusty, bogatej w antocyjany i polifenole. To coś absolutnie unikalnego na rynku i ogromnie wartościowego zdrowotnie.
Jeśli chodzi o rozwój marki, to widzimy przyszłość w kierunku otwartości i edukacji. Chcemy stworzyć gospodarstwo pokazowe, zagrodę edukacyjną i przestrzeń agroturystyczną. Miejsce, w którym ludzie nie tylko kupią kiszonki, ale też zobaczą pola, poznają proces, nauczą się kisić i poczują klimat rodzinnego gospodarstwa.
Bardzo ważna jest dla nas także współpraca z restauracjami – chcemy, żeby szefowie kuchni wpisywali w menu: „Używamy kiszonek od Sznajderów”. To naturalny kierunek rozwoju, który daje satysfakcję i jednocześnie buduje świadomość konsumentów.
Nie planujemy globalnej ekspansji. Nie potrzebujemy być „wszędzie”. Wierzymy w lokalność i w ideę slow food – że najlepiej jest jeść to, co wyrosło do 150 km od miejsca, gdzie mieszkamy. Chcemy zostać wierni temu, co robili nasi dziadkowie: kisić uczciwie, rzemieślniczo, lokalnie.
I choć czasami to trudniejsze niż „pójście na skróty”, wiemy jedno: to właśnie dzięki tej drodze nasi klienci nam ufają i wracają. Wierzymy, że przyszłość jest lokalna. Naszą siłą jest rzemiosło, tradycja i bliskość z klientem.
M.S.: Dziękuję za rozmowę i za to, że podzieliła się Pani z nami swoją pasją oraz historią rodzinną.
Życzę wiele szczęścia i powodzenia w realizacji wszystkich planów i marzeń, a także wytrwałości w pozostawaniu wierną wartościom, które od lat są sercem marki Kiszonki Sznajderów.
Opowieść o Sznajderach pokazuje, że w świecie masowej produkcji i szybkiego marketingu można iść inną drogą – uczciwą, autentyczną i pełną szacunku dla tradycji. To dowód na to, że prawdziwe rzemiosło, oparte na lokalności, rodzinności i jakości, nie tylko przetrwało próbę czasu, ale dziś staje się jeszcze bardziej potrzebne.
To również inspiracja dla wszystkich, którzy budują lub planują budować lokalne marki rzemieślnicze. Przykład rodzimej manufaktury Sznajderów udowadnia, że sukces nie musi opierać się na wielkich budżetach reklamowych czy agresywnych kampaniach sprzedażowych. Kluczem jest spójny wizerunek, storytelling oparty na prawdziwej historii, edukacja klientów i konsekwentne budowanie relacji opartych na zaufaniu.
Zachęcam członków Zachodniej Izby Gospodarczej do wzięcia udziału w indywidualnych konsultacjach dotyczących:
- Jak tworzyć spójną strategię marketingową opartą na wartościach.
- W jaki sposób wykorzystać storytelling, by opowiedzieć historię swojej marki.
- Jak promować produkty w duchu slow food i edukować konsumentów.
- Jak zwiększyć rozpoznawalność marki lokalnej w internecie i offline.
- Jak tworzyć skuteczne działania promocyjne bez wysokich budżetów reklamowych.
Jeśli prowadzisz manufakturę, restaurację, piekarnię czy firmę związaną z rzemiosłem i chcesz wzmocnić swoją markę, dowiedzieć się, jak skutecznie promować ją w sposób spójny i autentyczny – zapraszam do kontaktu!
Razem możemy zbudować silne, rozpoznawalne marki lokalne, które będą przyciągać klientów nie tylko produktem, ale też historią, wartościami i emocjami, jakie za nimi stoją.



