Wywiad z Leszkiem Kopcio, twórcą Białej Lokomotywy
Przy filiżance aromatycznej kawy rozpoczynamy rozmowę, która zabierze nas w niecodzienną podróż do świata pełnego wyobraźni, konsekwencji i twórczej odwagi. Zapraszam Cię, drogi Czytelniku, by symbolicznie wsiąść do Białej Lokomotywy w Nowej Rudzie i pozwolić się poprowadzić opowieści jej autora, człowieka, który stworzył przestrzeń wymykającą się wszelkim definicjom. To spotkanie to nie tylko wywiad, lecz wędrówka przez krajobrazy jego niezwykłych wspomnień, inspiracji oraz filozofii, która nadała Białej Lokomotywie jej charakter, energię i duszę.
To podróż, której nie da się odbyć w pośpiechu. To wyprawa przez czasy, emocje, smaki i pejzaże pamięci, które Leszek Kopcio nosi w sobie jak starannie przechowywane fotografie. Jak poetycki skład ciągnący za sobą wagony pasji, determinacji i marzeń, ten wywiad wyrusza w drogę prowadzącą w stronę miejsca stworzonego z potrzeby serca, z uporu, z pragnienia wolności i z niezwykłej wyobraźni.
Podróż, która zaczyna się od smaku dzieciństwa
Zanim jeszcze usiedliśmy przy stoliku w Białej Lokomotywie, Leszek podał mi małego, śmietankowego loda.
„To na dobry początek” powiedział z uśmiechem, który miał w sobie tyle samo nostalgii, co zaproszenia do opowieści, jaka właśnie miała się zacząć.
Ale to nie był zwykły lód. To był smak, który w Nowej Rudzie ma własną legendę. Autorskie lody z 1978 roku, kręcone z włoskiego automatu, którego nikt inny w Polsce już nie posiada. Chrupiący wafelek, kremowa delikatność, śmietankowa nuta tak czysta i tak naturalna, że w dzisiejszym świecie aromatów i ulepszaczy wydaje się niemal nieprawdopodobna.
Skosztowałam i nagle czas cofnął się o trzy dekady. Zobaczyłam siebie jako małą dziewczynkę prowadzoną za rękę przez babcię. Największym wydarzeniem dnia był wtedy przystanek pod drewnianą budką „Bolek i Lolek", gdzie podawano dokładnie te lody. Ich smak był prosty, a jednocześnie magiczny. Był obietnicą święta, nagrodą za cierpliwość, chwilą, którą pamięta się przez całe życie.
Siedząc dziś naprzeciw Leszka w Białej Lokomotywie, doświadczyłam dokładnie tego samego uczucia, jakby przeszłość wzięła mnie za rękę i powiedziała: „Wróciłaś!”. Jakby ktoś szeptem powitał mnie słowami: „Nic nie przepadło, wszystko wciąż tu jest”.
I wiem, że nie jestem jedyna. Wiele osób przyjeżdża do Nowej Rudy właśnie po to, by odnaleźć ten smak, a wraz z nim fragment własnego dzieciństwa.
Leszek prowadzi swój biznes od ponad czterdziestu lat. Zawsze na swoich zasadach. Zawsze inaczej niż wszyscy. Bez kompromisów, bez ulegania schematom, bez podążania za modą. Każdy lód, każda kawa, każdy detal wnętrza jest świadectwem jego charakteru: autorskiego, szczerego, konsekwentnego i nie do odtworzenia, bo wypływa z życia, którego nikt inny nie przeżył w taki sposób jak on.
Dlatego ten wywiad nie jest historią o kawiarni. To opowieść o człowieku, który stworzył świat. Miejsce, do którego ludzie nie tylko przychodzą, lecz przede wszystkim wracają, bo chcą znów poczuć energię przestrzeni budowanej przez kogoś, kto nigdy nie zgodził się na półśrodki. Wracają, bo czują tu sens, obecność i ciepło gospodarza. Wracają, bo właśnie tutaj przestają być anonimowi. Wracają, bo Biała Lokomotywa nie powiela niczego, co istnieje; ona tworzy własny, nieustannie żywy rytm.
I właśnie dlatego ta podróż dopiero się zaczyna.
Nowa Ruda. Górnicze serce i artystyczna dusza. Tu rodzi się historia Białej Lokomotywy
Marta Sadowska (M.S.): Jak wyglądała Nowa Ruda lat siedemdziesiątych oczami chłopca, który zamiast faktów zapamiętuje przede wszystkim obrazy, dźwięki i ludzi?
Leszek Kopcio (L.K.): Nowa Ruda w latach siedemdziesiątych była dla mnie sceną pełną kontrastów, które zachwycały i onieśmielały zarazem. Z jednej strony widziałem miasto zanurzone w pyle węglowym, przesiąknięte smarem i ciężką pracą, z twarzami górników noszących codzienny trud jak znak rozpoznawczy. Z drugiej zaś strony rozpościerała się rzeczywistość zaskakująco żywa, ruchliwa, pełna rozmów, śmiechu i towarzyskich spotkań. Codzienność wypełniała powtarzalność, narzucona przez system, lecz mimo tego życie potrafiło pulsować cudowną energią.
Górnicy zarabiali bardzo dobrze, a ich świat, choć twardy, miał miękkie, towarzyskie wnętrze. Kobiety chodziły w futrach, jakich nie widywało się nawet w dużych miastach, a kilkanaście pijalni piwa, zawsze pełnych ludzi, tworzyło atmosferę wspólnoty, której trudno dziś doświadczyć. Do tego dochodziły tłumy turystów, którzy w sezonie potrafili zapełniać miasto do granic możliwości.
Właśnie w tej scenerii pojawili się studenci, barwni i odważni. Ich lekkomyślna, spontaniczna energia przecięła czarną kopalnianą rzeczywistość jak jaskrawy kolor na matowym tle. Chodziłem wtedy po ulicach, obserwując spotkania dwóch światów: górnika z kuflem piwa i studentów niosących obrazy na prześcieradłach. Górnicy często pytali z niedowierzaniem, co ci młodzi ludzie wyprawiają, ale patrzyli dalej, bo mimo niezrozumienia czuli ciekawość.
To właśnie ta ciekawość i ten nieoczekiwany zgrzyt światów otworzyły mi oczy. Zobaczyłem, że istnieje inna rzeczywistość, o której wcześniej nie miałem pojęcia. To doświadczenie zmieniło moje życie.
M.S.: Skąd brała się ta żywotność Nowej Rudy, skoro równocześnie tkwiła w ciężarze komunistycznej codzienności?
L.K.: Żywotność Nowej Rudy brała się z niezwykłego napięcia między narzuconą codziennością a naturalną potrzebą ludzi do życia pełnego barw i bliskości. Z jednej strony komunistyczny system wymuszał monotonię i powtarzalność, z drugiej górnicy, pracujący w ciężkich warunkach, mieli ogromną potrzebę odreagowania. Kiedy wychodzili z kopalni, chcieli spotkań, rozmów, śmiechu, chcieli poczuć, że żyją.
Pieniądz płynął wtedy szybciej niż w innych miejscach, co dodatkowo ożywiało przestrzeń noworudzkiej gospodarki. Przed pijalniami ustawiali się ludzie, knajpy były pełne, a ulice tętniły ruchem aż do późnych godzin. To była energia wynikająca zarówno z ciężkiej pracy, jak i z potrzeby równowagi po niej.
W ten górniczy puls nagle wkroczyła sztuka. Zjawisko nieoswojone, niespodziewane, przyniesione przez studentów, którzy traktowali miasto jak pole artystycznych doświadczeń. I choć górnicy i artyści wydawali się istnieć w dwóch różnych światach, te rzeczywistości zaczęły się przenikać. Czasem z oporem, czasem z niedowierzaniem, ale jednak z ciekawością, która tworzyła między nimi zupełnie nową jakość. Myślę, że właśnie ta wymiana energii sprawiła, że miasto żyło bardziej niż wiele innych w tamtym czasie.
M.S.: Jak mieszkańcy reagowali na studentów, którzy wnosili do górniczej codzienności teatr, poezję i malarstwo?
L.K.: Studenci wnosili ze sobą atmosferę wolności, która dla mieszkańców Nowej Rudy była czymś niemal egzotycznym. Przemieszczali się po mieście jak wędrowna galeria, niesieni własną fantazją i spontanicznością. Jednego dnia byli w pijalni piwa, następnego recytowali wiersze przed sklepem, czasem pojawiali się na rynku z obrazami malowanymi na prześcieradłach. Ich obecność była jak powiew świeżego powietrza w miejscu, które od lat oddychało pyłem i rutyną.
Górnicy reagowali różnie, co jest zrozumiałe. Po ciężkiej szychcie człowiek marzył głównie o odpoczynku i prostych przyjemnościach. A tu nagle trafiał na filozofię, improwizację, ryzykowne formalnie obrazy, które często wydawały się kompletnie oderwane od codziennego życia. Mimo tego nie było w nich agresji ani niechęci. Była raczej mieszanka śmiechu, zdziwienia i akceptacji. Górnicy mieli w sobie ogromną koleżeńskość i ciekawość, które pozwalały tej sztuce działać, nawet jeśli nie do końca ją rozumieli. Do dziś wielu z nich pamięta tamten kolor i ruch bardziej niż własne normy wyrobów z kolejnych zmian.
M.S.: Jak wspomina Pan dzień, w którym biała lokomotywa wjechała do Nowej Rudy?
L.K.: Tamten dzień pamiętam jak kadry z filmu, który nigdy się nie zaciera. Peron był pociemniały od lat i przesiąknięty śladami przejeżdżających lokomotyw. Ludzie stali w milczeniu, niosąc na twarzach zmęczenie codziennością, z którą mierzyli się każdego dnia. W powietrzu wisiała rutyna, której nikt nawet nie próbował przełamywać.
I wtedy nagle, bez uprzedzenia, pojawiła się biała lokomotywa. Jej czystość i jasność kontrastowały tak mocno z otoczeniem, że wyglądała jak wizja z innego świata. Jechała powoli, a wszyscy patrzyli na nią w ciszy, jakby na chwilę przestali oddychać.
Widziałem wtedy tylko ruch i kolor, nie zastanawiałem się nad napisem na jej boku. Dopiero po latach zrozumiałem, co znaczy zdanie: „Jedna biała lokomotywa niczego nie zmieni.” W tamtym momencie nie potrzebowałem rozumieć. Wystarczyło widzieć, że coś niezwykłego właśnie się wydarza.
Miasto nie było gotowe na ten znak. Ale właśnie przez to go potrzebowało. Lokomotywa przerwała rytuał pracy, piwa i kościoła, który krępował ludzi jak ciasny kołnierz. Dała choćby chwilową możliwość, by pomyśleć o życiu inaczej.
M.S.: Napis głosił, że jedna biała lokomotywa niczego nie zmieni. A co zmieniła w Panu?
L.K.: W moim życiu zmieniła bardzo dużo, choć wtedy nie potrafiłem tego nazwać. Uświadomiła mi, że można patrzeć na świat z innej perspektywy niż ta, którą narzuca codzienność. Dała mi poczucie, że nie trzeba godzić się na życie według jednego scenariusza. To był moment przebudzenia, który zakorzenił się we mnie na zawsze. Lokomotywa wjechała nie tylko na peron, ale także w moją wyobraźnię i już z niej nie wyjechała.
M.S.: Czy właśnie wtedy narodziła się Pana artystyczna wrażliwość?
L.K.: Tak, myślę, że to był pierwszy moment, w którym dostrzegłem, że świat można widzieć inaczej niż nakazuje przyzwyczajenie. Zrozumiałem, że pomiędzy czernią kopalni a barwami niesionymi przez studentów istnieje przestrzeń wolności. Świat przestał być jednowymiarowy. Pojawiła się świadomość, że można go kształtować, a nie tylko wykonywać to, co każą. To był początek wrażliwości, która później prowadziła mnie przez całe życie.
M.S.: W tamtym okresie spotkał Pan wybitne osobowości świata kultury. Jak te spotkania Pana ukształtowały?
L.K.: Spotkania z ludźmi kultury były dla mnie otwarciem drzwi do innego sposobu myślenia. Bogusław Michnik, Michał Fostowicz-Zachorski i inni artyści mówili o sztuce tak, jakby była żywą istotą. Nie uczyli mnie formalnie, ale uczyli mnie patrzeć. To oni zaszczepili we mnie przekonanie, że kiedyś stworzę własną przestrzeń wolności, miejsce, które będzie miało własny oddech, sens i rytm. W ich obecności dojrzewała we mnie świadomość, że mogę szukać swojego świata.
M.S.: Czy uważa Pan, że bez tamtej iskry Nowa Ruda pozostałaby jedynie górniczym miastem?
L.K.: Tak, jestem o tym przekonany. Awangarda, która wtedy zawitała do miasta, była drobną iskrą, ale właśnie takie iskry potrafią najskuteczniej budzić świadomość. To nie była rewolucja, lecz delikatny impuls, który sprawił, że wielu ludzi zaczęło myśleć inaczej. W górniczej, szarej rzeczywistości lat siedemdziesiątych coś takiego miało ogromne znaczenie.
M.S.: Mówi Pan, że Biała Lokomotywa jest sumą tamtych obrazów i emocji. Jak te wspomnienia stały się fundamentem miejsca, które istnieje dziś?
L.K.: Biała Lokomotywa powstawała długo w mojej wyobraźni, zanim powstała naprawdę. Wszystkie doświadczenia z dzieciństwa, wszystkie obrazy górników, studentów, ulic pełnych życia, wszystkie kontrasty i zachwyty ułożyły się w jedną ideę miejsca, które będzie oddychać wolnością i spotkaniem. Do dziś mam wrażenie, że duch tamtych lat siedzi przy stolikach mojej kawiarni, że rozmowy ludzi splatają się z tamtymi obrazami, które zostały ze mną na zawsze.
Nowa Ruda nauczyła mnie, że piękne rzeczy rodzą się na styku codzienności i marzenia. Chciałem, aby Biała Lokomotywa była właśnie takim miejscem.
M.S.: Pamięta Pan moment, kiedy decyzja stała się faktem? Kiedy wiedział Pan: „To tu. To teraz”?
L.K.: Pamiętam go bardzo wyraźnie. Przez lata nosiłem w sobie nazwę Biała Lokomotywa i wyobrażenie miejsca, które będzie innym światem. Nie byłem przedsiębiorcą, nie kierowałem się kalkulacją, lecz potrzebą stworzenia przestrzeni, w której można oddychać, śpiewać, rozmawiać i być blisko ludzi. Kiedy mój przyjaciel Ryszard przyjechał do Nowej Rudy i zobaczyłem miejsce, o którym później mówiono, że ma w sobie coś magicznego, poczułem, że wszystko się składa. Powiedziałem sobie bez wahania: „To tu. To właśnie tu”. I ta pewność była tak silna, że nie potrzebowałem żadnych analiz ani planów. Po prostu wiedziałem.
M.S.: Budował Pan kawiarnię własnymi rękami. Jak wyglądał ten proces?
L.K.: To był czas, który pamiętam w mięśniach i dłoniach, bo każdy element tej przestrzeni przeszedł przez moje ręce. Schody, murek, ściany, podłogi, wszystko powstawało z mojej pracy i z mojej wiary, że to miejsce ma sens. Bywały dni, kiedy zmęczenie przygniatało, a ciało odmawiało posłuszeństwa, ale równocześnie czułem, że tworzy się coś, co ma duszę. Mówiłem wtedy rodzinie, że wierzę, iż się uda, i ta wiara naprawdę dodawała mi siły.
Najpierw powstała lodziarnia na poziomie minus jeden – przestrzeń ukryta, jakby schowana pod powierzchnią, intymny początek całej opowieści. Potem narodziła się kawiarnia, serce Białej Lokomotywy, miejsce spotkań, rozmów i pierwszych wspólnych chwil z gośćmi. Wreszcie pojawiły się tarasy, otwarte na świat, przypominające perony, z których wypatruje się nadjeżdżającej lokomotywy i czeka na coś, co dopiero ma nadejść.
Te trzy poziomy nie były przypadkowe. Każdy z nich wyrastał z marzenia, które dojrzewało przez lata, aż w końcu przybrało swoją ostateczną formę.
M.S.: Co sprawiło, że stworzył Pan trzeci poziom Białej Lokomotywy i nadał mu tak wyrazistą, kolejową formę?
L.K.: Kiedy patrzę na te tarasy, widzę nie tylko konstrukcję ze stali i szkła. Widzę etap mojego życia, który musiał się wydarzyć. Przez lata czułem, że Biała Lokomotywa potrzebuje jeszcze jednego miejsca, jeszcze jednej przestrzeni, w której człowiek może wejść w klimat podróży całym sobą. Ten trzeci poziom dojrzewał długo, tak jak dojrzewa we mnie każda decyzja.
Peron, zegar, metalowe słupy, piec w kształcie lokomotywy to nie są dekoracje. To elementy opowieści. Chciałem stworzyć przestrzeń, w której człowiek naprawdę poczuje, że zatrzymał się na stacji. Że czeka na coś, co dopiero przyjedzie. Że jest w drodze, nawet jeśli nigdzie nie jedzie.
Piec pojawił się z potrzeby ciepła. Tego fizycznego, które daje ogień w chłodny wieczór, ale też tego drugiego, którego nie widać, a które sprawia, że ludzie zbliżają się do siebie. Kiedy zobaczyłem gości stojących wokół rozpalonej lokomotywy, rozmawiających przy niej, ogrzewających dłonie tak, jak robi się to przy ognisku, poczułem, że to jest dokładnie ten obraz, którego szukałem. To było zjawisko tak proste, a jednocześnie tak pełne sensu, że do dziś mnie wzrusza.
Ostatni, trzeci etap okazał się duży, trudny, momentami wręcz szalony. Ale od początku wiedziałem jedno: że Biała Lokomotywa musi rosnąć tak jak rośnie opowieść, organicznie, prawdziwie, z czasem. Trzeci poziom był naturalnym krokiem. Peronem, który musiał powstać, żeby ta cała historia mogła oddychać jeszcze pełniej.
M.S.: Czy Biała Lokomotywa jest dziś miejscem, które Pan sobie wymarzył?
L.K.: Tak, to jest dokładnie to miejsce, o którym marzyłem, nawet jeśli w tamtych latach nie potrafiłem tego marzenia wyrazić słowami. To jest mój świat, moja scena, mój teatr bez scenariusza, w którym każdy dzień przynosi nową historię i nowego człowieka. Nigdy nie miałem poczucia, że idę do pracy. Czułem, że idę do ludzi, którzy tworzą to miejsce razem ze mną.
Codziennie, budząc się z myślą o kolejnych spotkaniach w kawiarni, czuję radość, która jest nie do porównania z niczym innym. Dopóki mogę być częścią tych historii i dopóki mogę tworzyć przestrzeń do rozmowy i obecności, dopóty żyję naprawdę.
M.S.: Skąd wzięła się Pana fantazja w łączeniu tak nietypowych smaków i faktur? Co ukształtowało tę wrażliwość smakową?
L.K.: Ta umiejętność nie wzięła się z kursów, podręczników ani nowoczesnych trendów. Ona przyszła do mnie ze stołu rodzinnego, z kuchni mojej prababki, babki, mamy i siostry, z ich mądrości, ich cierpliwości i ich intuicji. Wychowałem się w świecie kobiet, które smak traktowały jak język opowieści. Moja prababcia była Austriaczką, pracowała jako mistrzyni kuchni na dworze i potrafiła stworzyć potrawy łączące elegancję z głęboką naturalnością. Babcia, góralką z krwi i kości, gotowała inaczej, prościej, ale z taką siłą charakteru, że człowiek czuł tę potrawę jeszcze długo po ostatnim kęsie. Mama i siostra wnosiły do domu wrażliwość na światło, harmonię i naturalność, a ich smaki wyrastały z tego, co dojrzewa na strychu lub w piwniczce.
W domu nie było chemii ani dróg na skróty. Nie używano ulepszaczy, sztucznych aromatów ani gotowych mieszanek. Były prawdziwe przyprawy, prawdziwa wanilia, zielona kawa w ziarnach przysyłana z Francji, dziesiątki ziół i suszonych liści. Każdy z nich miał swoją historię. Herbata była rytuałem samym w sobie i niosła w sobie cały świat. Dodawało się do niej wszystko, co rosło wokół nas: jagody, kiszone liście, pąki świerku, lipę, pokrzywę, owoce, płatki róży, zioła zbierane w różnych porach roku. Dla dziecka niektóre z tych prac były trudne, zwłaszcza zbieranie świerkowych końcówek, po których byłem cały oblepiony żywicą, ale wiedziałem, że ma to znaczenie. To tam rodziła się moja cierpliwość, ciekawość i szacunek do smaku.
Dom pachniał spiżarnią, w której zawsze coś się działo. Coś wisiało pod sufitem, coś stało w lnianej torbie, coś fermentowało w glinianym naczyniu. To nie była kuchnia. To był proces. Prababcia potrafiła przygotować rzeczy, o których inni nie mieli pojęcia: kiszoną żurawinę z arbuzem, tajemnicze mieszanki ziół, czekoladę temperowaną ręcznie na marmurowej płycie, ciasta o różnych smakach, których nie da się dziś odtworzyć. Zimą jedliśmy to, co przygotowano latem i jesienią. Wiedziała, że dobry smak rodzi się w czasie, pracy i ciszy.
Dlatego dziś, kiedy przygotowuję kawę z malinami, żurawiną, jeżynami, szafranem, pistacją czy nawet oliwą, kiedy łączę rzeczy, które teoretycznie do siebie nie pasują, kiedy wrzucam czekoladę do wołowiny i obserwuję, co z tego wyniknie, nie mam poczucia, że robię coś dziwnego. Ja po prostu kontynuuję ich tradycję. Smak jest aktem twórczym. Moje korzenie są wieloetniczne i ta różnorodność ukształtowała mój świat smaku.
Dziś wiem jedno: Biała Lokomotywa smakuje tak, jak smakuje, dzięki nim, kobietom, które ukształtowały mój smak.
Kiedy kawa staje się przygodą. O filozofii smaku i o lokomotywie, która jedzie bez rozkładu
M.S.: Dlaczego nie zdecydował się Pan na stałe menu? Czy goście są gotowi na tak odważne propozycje, jak kawa z dodatkiem żołędziowego surogatu, masła czy szafranu?
L.K.: Brak stałej karty nie jest kaprysem ani próbą wyróżnienia się. To konsekwencja mojego sposobu przeżywania smaku i mojego wyobrażenia o kawiarni. Kiedy ktoś wchodzi do Białej Lokomotywy i pyta o kartę kaw i deserów, mówię, że menu jest, ale żyje w mojej głowie i w sercu. Oczywiście tradycyjne, papierowe istnieje, bo musi, także ze względu na przepisy Państwowej Inspekcji Handlowej. Ale nie wyobrażam sobie, by korzystano z niego tak, jak robi się to w sieciówkach. Tutaj każdy gość jest traktowany indywidualnie, a wybór powstaje w rozmowie, nie na kartce. Nie prowadzę kawiarni, w której zamawia się to, co zamawiało się wczoraj i co zamówi się jutro. Chcę, aby człowiek usiadł i pozwolił sobie na chwilę niewiedzy, otwarcia, rozmowy.
Stali goście wiedzą, że nie przychodzą tu po produkt. Przychodzą po doświadczenie i zaskoczenie, po smak chwili przygotowany wyłącznie dla nich. Ta filozofia jest sednem Białej Lokomotywy. To przestrzeń kameralna, w której mogę spojrzeć człowiekowi w oczy i zapytać, jaki ma dziś smak. Nie istnieje jadłospis, który mógłby pomieścić dziesiątki wariacji kaw, deserów, lodów i dodatków, które powstają pod wpływem nastroju, pogody, rozmowy.
Zdarza się, że ktoś reaguje niepokojem lub irytacją, bo nie zna ceny ani wyboru. Ale Biała Lokomotywa nie jest sieciówką, w której kupuje się numer siedem z tablicy. To uczta, przygoda, twórczość. Tu człowiek oddaje się w ręce gospodarza.
Kawa jest dla mnie zabawą, przestrzenią wolności, w której można zrobić wszystko, jeśli zna się smak. Proponuję kawy z żołędziami i masłem, z szafranem, z malinami w gorzkiej czekoladzie, z jeżynami, z nutami, które sam odkrywam. Widzę w oczach gości jednocześnie ciekawość i lęk. Mówię wtedy: jeśli nie smakuje, zostaw. Nic na siłę. To otwiera ich bardziej niż jakiekolwiek menu.
U mnie kawa nie jest napojem do szybkiego wypicia. Jest deserem, rozmową, momentem. Rodzi się między słowami.
Pamiętam Francuza, który przyszedł tu z Polką, późniejszą żoną. Powiedział, że u nich do kawy podaje się Fornetti. Zaproponowałem mu kawę z białym serem. Popatrzył na mnie jak na szaleńca, ale spróbował. Do dziś wspomina ten smak, a ta kawa stała się jedną z najbardziej lubianych.
To dowód, że ludzie są gotowi na odwagę, jeśli tylko ktoś da im przestrzeń. Dlatego Biała Lokomotywa nigdy nie będzie miała stałego menu.
M.S.: Odmawia Pan podawania kawy rozpuszczalnej i kawy na wynos, choć to modny trend. Dlaczego te zasady są dla Pana tak fundamentalne?
L.K.: Moje zasady nie wynikają z uporu ani chęci bycia innym. Wynikają z uczciwości wobec smaku. Kawa rozpuszczalna nie jest kawą. To produkt chemiczny, spreparowany, przetworzony, wysuszony, sztucznie aromatyzowany. Nie chcę tego podawać ludziom, którzy przychodzą do mnie po prawdę smaku. Wychowano mnie w domu, gdzie wszystko było prawdziwe: zioła, przyprawy, wanilia, kawa. Kontynuuję tę tradycję.
Kawa na wynos również nie ma u mnie miejsca. Papierowy kubek zabija wszystko, co w kawie najważniejsze. Aromat, temperaturę, elegancję, atmosferę. Picie kawy w biegu jest czynnością, nie doświadczeniem. A Biała Lokomotywa nie jest miejscem czynności. Jest miejscem przeżycia.
Nie chcę uczestniczyć w kulturze pośpiechu i szybkich kubków. Kawa u mnie jest chwilą, początkiem rozmowy, dopowiedzeniem. To rytuał, którego nie można przenieść do papieru. Kto tego nie chce, nie musi. Kto chce, zrozumie natychmiast. Biała Lokomotywa to miejsce, w którym kawa ma duszę, a jej nie podaje się w papierze.
Nowa Ruda. Turyści, literaci, goście. O fenomenie Białej Lokomotywy, która stała się sercem miasta
M.S.: Czy czuje Pan dumę, że Biała Lokomotywa stała się tak ważnym, literacko-artystycznym miejscem w Nowej Rudzie?
L.K.: Kiedy Pani o tym mówi, brzmi to jak pięknie opowiedziana legenda, a ja sam wciąż czasem zastanawiam się, jak to możliwe, że miejsce, które kiedyś istniało jedynie w mojej wyobraźni, stało się czymś tak pełnym znaczeń. Biała Lokomotywa nigdy nie miała być biznesem opartym na kalkulacjach. Nie powstała z potrzeby zysku, ale z potrzeby tworzenia przestrzeni, w której człowiek może na chwilę zatrzymać się i naprawdę być. Właśnie dlatego słowo barista nie pasuje do mojego świata. Ja nie przygotowuję kawy jak barista. Ja przygotowuję ludziom przestrzeń, w której mogą oddychać.
Nie chciałem nowoczesnej kawiarni, która podlega zasadom profesjonalizacji, goni za trendami i szkoli z precyzją fabryki. Pragnąłem miejsca, gdzie ludzie zostawiają myśli na stolikach, odkładają ciężary codzienności, przynoszą książki, spotykają się w śmiechu albo ciszy. Jeśli czuję dumę, to dlatego, że to miejsce stało się wspólną sceną. Ludzie wracają, bo czują, że mogą tu być sobą niezależnie od tego, kim są. Górnik, profesor, turysta, poeta, dziecko. Każdy znajduje tu swój własny oddech.
I najbardziej niezwykłe jest to, że tego fenomenu nie można było zaplanować. On narodził się sam, z rozmów, z obecności, z chwil, które przychodzą niespodziewanie. Ja mogę jedynie dbać o to, co powstało.
M.S.: Czy w dzisiejszym świecie ludzie nadal potrzebują miejsc takich jak Biała Lokomotywa?
L.K.: Myślę, że potrzebują ich bardziej niż kiedykolwiek. Żyjemy w świecie, w którym kontakt jest szybki, natychmiastowy, a często już w pełni wirtualny. Coraz częściej jednak brakuje nam prawdziwej, żywej obecności drugiego człowieka. W Białej Lokomotywie często słyszę słowa: Tutaj można odetchnąć. I naprawdę to czuję. Czas płynie tu inaczej. Nikt nie musi udawać. Nikt się nie spieszy.
Rozmowa jest sercem tego miejsca, lecz nie zawsze musi składać się ze słów. Czasem rozmową jest spojrzenie. Czasem uśmiech. Czasem cisza. Cisza potrafi powiedzieć więcej niż wielostronicowy monolog. A może właśnie dlatego przychodzą tu ludzie tak różni od siebie. To miejsce ma magnetyzm, którego nie da się wytłumaczyć modą ani estetyką. Ono ma swoją tożsamość.
M.S.: Biała Lokomotywa odwiedzały znane osobistości. Jak odbiera Pan obecność wielkich nazwisk, które pojawiały się w Pana kawiarni?
L.K.: Odbieram to bardzo zwyczajnie, choć brzmi to może zaskakująco. Dla mnie każdy gość jest ważny. Jednak rzeczywiście pojawiali się tu ludzie wyjątkowi. Krzesimir Dębski, Agnieszka Holland, Olga Tokarczuk. To piękne, że zatrzymali się tutaj na chwilę. Ale jeszcze piękniejsze jest to, że rozmowy z nimi wyglądały tak samo jak rozmowy z każdym innym człowiekiem.
Nie zbieram nazwisk. Zbieram obecność ludzi. To, że takie osoby tu były, pokazuje tylko jedno. Biała Lokomotywa jest miejscem, gdzie sztuka, smak i rozmowa spotykają się przy jednym stole.
M.S.: Czy w Białej Lokomotywie świadomie odtwarza Pan ducha tamtej pierwszej białej lokomotywy, która kiedyś wjechała do Nowej Rudy i wywołała kulturowy wstrząs?
L.K.: Tak. Tamta lokomotywa jest we mnie bardzo silnie obecna i chciałem, aby moja kawiarnia niosła podobną energię. Tamto wydarzenie było jak zaproszenie do świata innego niż codzienność. Chciałem, aby Biała Lokomotywa dawała ludziom podobne wrażenie. Tutaj sztuka, rozmowa i estetyka tworzą przestrzeń, która ma w sobie coś niecodziennego. Każdy, kto tu wchodzi, ma poczucie, że znalazł się na peronie, z którego za moment może odjechać w jakąś nieoczywistą podróż.
A czy goście wracają? Tak. Wracają, bo są ciekawi. Ciekawość jest najlepszym paliwem. Czuję, że mam dar bliskości z ludźmi. Oni przychodzą, rozmawiają, słuchają, a ja to ogromnie cenię. To jest moje życie i moja radość.
M.S.: Jaki jest Pana przepis na sukces? Co poradziłby Pan młodym twórcom i przedsiębiorcom?
L.K.: Najważniejsza jest odwaga. Nie ta, która robi hałas, lecz ta cicha, która codziennie podpowiada: Spróbuj jeszcze raz. Potem wiara. Wiara w pomysł, który nosimy w sobie i który trzeba pielęgnować jak ogień. Kiedy człowiek naprawdę wierzy, wtedy łatwiej pokonać wątpliwości.
I jeszcze jedno. Miejsce. Lokalizacja ma ogromne znaczenie. Biała Lokomotywa mogła powstać tylko tutaj. Gdzie indziej nie miałaby tego oddechu. Pamiętam początki. Budowałem wszystko własnymi rękami. Schody, murek, ściany. Zmęczenie było ogromne, ale miałem tę dziwną, spokojną pewność, że warto. A potem wydarzyło się coś niezwykłego. Jeszcze zanim lokal był gotowy, już piłem z gośćmi kawę na prowizorycznych stołach. I to była najprawdziwsza magia.
Jeśli mam zostawić młodym jedną radę, powiem tak. Budujcie swoje perony. A wasze lokomotywy na pewno przyjadą.
M.S.: Jak widzi Pan przyszłość Białej Lokomotywy? Czy są jeszcze marzenia, które chciałby Pan spełnić?
L.K.: Moje marzenia są bardzo proste. Chciałbym, żeby to miejsce wciąż żyło swoim naturalnym rytmem. Żeby ludzie nadal tu przychodzili, siadali na chwilę, rozmawiali, śmiali się, milczeli. Nie potrzebuję rozbudowy ani sieci lokali. Ten świat nie jest dla Białej Lokomotywy. Ona musi pozostać przestrzenią organiczną, wyrastającą z obecności ludzi i ich historii.
Jedyne, czego naprawdę pragnę, to aby klimat, który tutaj powstał, trwał jak najdłużej. Reszta ułoży się jak zawsze. Sama.
M.S.: Bardzo dziękuję za tę rozmowę i za możliwość zajrzenia, choć na chwilę, w wewnętrzny rytm Białej Lokomotywy. Pańskie podejście do tego miejsca, pełne pokory, skupienia i wiary w naturalny porządek rzeczy, jest dziś szczególnie poruszające. Życzę Panu, aby ten wyjątkowy klimat, który od lat przyciąga ludzi i skłania ich do zatrzymania się choćby na moment, trwał jak najdłużej.
Niech Biała Lokomotywa nadal pozostaje przestrzenią spotkań, ciszy i śmiechu, miejscem, które nie potrzebuje niczego więcej poza obecnością ludzi, ich historiami i Pańską wrażliwością.
Dziękuję raz jeszcze za rozmowę i za miejsce, które przypomina, że najpiękniejsze rzeczy potrafią układać się same.
Tam, gdzie kończy się rozmowa, zaczyna się opowieść
Biała Lokomotywa stała się jednym z symboli Nowej Rudy. Nie dlatego, że przyciąga turystów, choć ludzie rzeczywiście przyjeżdżają tu z całego świata. I nie tylko dlatego, że kawa Leszka jest już legendą. Jest symbolem, bo opowiada historię człowieka, który odważył się żyć po swojemu, a jego marzenie weszło w życie innych.
Wchodząc do Białej Lokomotywy, nie czujesz się klientem, lecz kimś zaproszonym do czyjejś opowieści. Filiżanka kawy podawana jest tu jak fragment historii, a atmosfera miejsca pozwala na chwilę zanurzyć się w świecie zbudowanym z pasji i konsekwencji.
Lody smakują dzieciństwem, kawa odkryciem, a wnętrze przypomina scenę, na której nikt nie gra ról. Wszystko jest prawdziwe, szczere, uważne. Leszek Kopcio stał się przewodnikiem po świecie smaku i kustoszem wspomnień, które wracają do ludzi wtedy, gdy pozwalają się im pojawić.
Brak menu nie jest gestem ekscentrycznym – to świadomy wybór. Smaku nie da się zamknąć w tabeli. Leszek tworzy intuicyjnie, pozwalając, by to goście współtworzyli opowieść. Ci, którzy szukają czegoś autentycznego, wracają. Ci, którzy wolą przewidywalność, zostają na zewnątrz. To naturalne.
W tle wciąż pobrzmiewa duch dawnych festiwali i artystycznych spotkań, które kiedyś ożywiały górnicze miasto. Dziś to smak jest sercem Lokomotywy, ale pod nim pulsuje tamta energia – dowód, że sztuka może narodzić się wszędzie, nawet w miejscu pozornie oddalonym od świata.
Kawiarnia Leszka jest niewielka, lecz pełna znaczeń. Mozaikowy blat w kształcie lokomotywy czy gabloty pełne łyżeczek to elementy większej historii. To pociąg, który nigdzie nie odjeżdża, a jednak zabiera w podróż.
Kiedy kończyliśmy rozmowę, Leszek podał mi książkę z tytułem „Rozmowy niedokończone". W środku znalazłam dedykację, która bardziej przypominała wyznanie niż podpis. W tamtej chwili poczułam, że w dłoniach trzymam nie tylko książkę, lecz fragment czyjegoś życia.
Może właśnie o to chodzi. O obecność i uważne podejście. O przestrzeń, w której można zatrzymać się i poczuć, że jest się naprawdę tu i teraz. O to, by filiżanka kawy była czymś więcej niż napojem, a rozmowa czymś więcej niż wymianą słów.
Zrozumiałam wtedy, że Biała Lokomotywa nie jedzie ku żadnemu celowi. Jedzie po to, aby przypominać ludziom, co w życiu najważniejsze. Każdy człowiek nosi w sobie własny peron i własne marzenie, które czeka na właściwy moment, by ruszyć w drogę. A Biała Lokomotywa Leszka Kopcia od czterdziestu lat pokazuje, że gdy pasja spotyka się z odwagą, nawet najmniejsze miejsce na krańcu świata może stać się przestrzenią, do której wraca się całe życie.
I że to właśnie tam często zaczyna się najpiękniejsza podróż.
Opowiedz mi swoją historię. Ja wydobędę z niej esencję, która stanie się sercem Twojej marki
Każda firma rodzinna i każdy rzemieślniczy warsztat noszą w sobie opowieść, która zasługuje na to, by wybrzmieć. W takich miejscach pulsuje prawdziwe życie. Czasem jest to historia pełna radości, czasem naznaczona stratą. Czasem droga usłana sukcesami, czasem potknięciami, które okazały się lekcjami. Właśnie te momenty tworzą fundament czegoś, co nie przemija.
Zanim powiesz, że Twoja opowieść jest zwyczajna, spróbuj zadać sobie kilka pytań. Co tak naprawdę sprawiło, że powstała Wasza firma? Jakie emocje towarzyszyły Wam w najtrudniejszych chwilach i kto wtedy stanął przy Was najbliżej? Kiedy ostatni raz poczułeś, że to, co robisz, ma większy sens niż sam produkt? I co by zostało po Was, gdyby ktoś jutro miał opowiedzieć tę historię w Waszym imieniu?
Właśnie w takich pytaniach kryje się siła marki. Nie w logo. Nie w reklamie. W ludziach, w pamięci, w wartościach, które wynosicie z pokoleń.
Moim zadaniem jest pomóc Ci tę esencję uchwycić. Wydobyć z Twojej przeszłości wszystko, co ma moc poruszania. Zamienić doświadczenia w opowieść, która będzie Twoją przewagą. Zbudować marketing, który nie sprzedaje, lecz przyciąga. Marketing, który oddycha autentycznością.
.png)
.png)
.png)
.png)
.png)
.png)
.png)
.png)
Zapraszam Cię na konsultację, która może stać się początkiem czegoś ważnego
Usiądziemy i porozmawiamy o Twojej drodze, o momentach, które Cię ukształtowały, o wartościach, które naprawdę coś znaczą. Z tej rozmowy zrodzi się narracja, którą będzie można poczuć i zapamiętać.
Pomyśl przez chwilę: jeśli Ty nie opowiesz swojej historii, to kto zrobi to za Ciebie? I czy zrobi to tak, jak na to zasługuje?
Twoja opowieść już istnieje. Wystarczy ją wydobyć.
A ja chętnie pomogę jej wybrzmieć.


.png)
